Marcin Jankowski

Interes z "Metysem"

I'm a product
of my enviroment,
so dont't blame me,
I just work here.
Offspring "Americana"

    Trudno chyba o bardziej monotonne i ogłupiające zajęcie niż aktywacja wyciągniętych z chłodni sadzonek. Wyłuskać polimerowy pojemnik z pudła, wbić w niego grot automatycznej pipety, wstrzyknąć porcję auksyn, poczekać dwie sekundy i jeśli zabarwi się na zielono - włożyć go do gniazda kasety hodowlanej; gdyby nie dostał kolorków - wywalić go do kubła transportera asenizacyjnego. Co czterdzieści osiem pojemników nowa kaseta i zmiana ampułki z aktywatorem w pipecie. I tak przez pięć godzin, siedemset dwadzieścia pojemników albo inaczej piętnaście palet na godzinę. Po trzech i pół tysiącu plastikowych jaj miało się kłopoty z utrzymaniem w rękach szklanki albo łyżki bez wymachiwania nimi w wyuczonym rytmie. Dlaczego nie zatrudniano do tej kretyńskiej roboty jakiegoś automatu pozostanie tajemnicą Federacyjnego Instytutu Botaniki, ponieważ wszelkie domysły personelu - nieodmiennie kraszone wyrazami nie nadającymi się do powtórzenia - pozostawały niepotwierdzone.
    Po trzech godzinach kłucia, wkładania i wyrzucania było mi dokładnie wszystko jedno i tylko dlatego wizyta Harlanda Hobdaya, którego normalnie wyrzuciłbym za drzwi, w pewnym stopniu nawet mnie ucieszyła, jako perspektywa krótkiego odpoczynku. Zdumiewające do czego zdolny jest człowiek jeśli ma przed sobą do przerobienia tysiąc pięćset małych, cholernych pojemniczków.
    Hobday jak zwykle wchodząc nie raczył nacisnąć sygnalizatora czy zapukać, jak zwykle mówił przyciszonym głosem, jak zwykle usiadł bez zaproszenia i jak zwykle miał do zaproponowania interes. Uczciwość tego interesu też była taka jak zwykle czyli wątpliwa. Jedyną rzeczą, która mnie trochę zastanowiła było to, że przeszedł od razu do konkretów, bez krążenia po opłotkach.
    - Potrzebuję twojej pomocy, Coreder.
    Hobday każdemu mówił po nazwisku. Robił to, bo do furii doprowadzało go, kiedy jego samego nazywano "Hobi"; podobno tak nazywa się jeden z generowanych dla potrzeb jakiejś wyjątkowo głupawej "opery mydlanej" komputerowych aktorów-fantomów.
    Odwróciłem się na laboratoryjnym krześle i przeciągnąłem, aż trzasnęło mi w stawach.
    - Ale je nie potrzebuję stu dwudziestu metrów sześciennych chłodziwa do silników jonowych typu... jakiegoś tam. - Takie właśnie chłodziwo Hobday chciał sprzedać ostatnim razem. Swoją drogą Bóg jeden wie gdzie je w końcu upchnął. Miałem tylko nadzieję, że nie wlał go do zbiorników retencyjnych stacji.
    - Tym razem to tylko jedna skrzynia. Nawet niezbyt wielka.
    - A co w tej skrzyni? - zainteresowałem się abstrakcyjnie. Nie żebym chciał cokolwiek kupować, po prostu strasznie nie chciało mi się wracać do wstrzykiwania auksyn w zarodki transgenicznej kukurydzy.
    - Gruba forsa - wyszeptał konfidencjonalnie Harland Hobday
    - Podpieprzyłeś żołd z jakiegoś transportowca?
    Nie zwrócił uwagi na ironię w moim głosie.
    - To ładunek, który szedł do Limerick, ale wahadłowiec, który go wiózł miał awarię systemu nawigacyjnego i lądował na New Caledonia. Spotkałem w kantynie sierżanta, który konwojował ładunek, spiłem go i kupiłem to od niego.
    - Niesamowicie błyskotliwa intryga. A co to jest to "to"?
    - Broń.
    Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem.
    - Przeszedłeś samego siebie, Hobday. Nie zauważyłeś, że na drzwiach jest tabliczka "laboratorium", a nie "handel uzbrojeniem"?
    - Limerick to poligon na którym Federacja testuje nowe rodzaje broni. Jak myślisz, ile wart jest taki prototyp?
    - Hobday, zmuś do działania resztki swoich szarych komórek i zastanów się chwilę. Po pierwsze - Limerick przestało być poligonem sto pięćdziesiąt lat temu. Po drugie - nikt przy zdrowych zmysłach nie wysyłałby nowej zabawki dla wojska w towarzystwie jednego zapijaczonego podoficera. Po trzecie - jeśli to coś ważnego, to natychmiast po lądowaniu na Limerick mundurowi zorientują się, że czegoś im brakuje i resztę życia spędzisz w kopalniach Lucyfera. A po czwarte - czegoś się mnie akurat czepił? Ja jestem hydroponik, a nie żaden zbrojmistrz i nie potrzebuję skrzyni karabinów czy innego wojskowego gówna. A poza tym jestem bez grosza.
    - Ty nadzorujesz wysyłanie transportów z Cambel's?
    - A co to ma do rzeczy?
    - Tutaj tego nikt nie kupi. Muszę to wysłać poza planetę i chcę żebyś pomógł mi załatwić transport. Zyski...
    - Hobday - przerwałem mu. - Chyba zgłupiałeś do szczętu. Jak ty to sobie wyobrażasz? Mam pójść do załogi transportowca i powiedzieć im "chłopaki weźcie jeszcze tą skrzynię, dziękuję"? Ładunek leży już w magazynie, oplombowany i z kodami kreskowymi, a wykaz frachtowy wysłałem dwa dni temu. Nie mogę do niego nagle dodać jakiejś paki. Idź zawracać głowę komuś innemu.
    Przekręciłem krzesło z powrotem do laboratoryjnego stołu i sięgnąłem po kolejną sadzonkę. Niestety, Harland Hobday nie należał do ludzi, którzy rozumieją aluzje. Zamiast wyjść, podszedł do mnie i położył na stole arkusz plastik-papieru.
    - To było dołączone do manifestu przewozowego.
    Jedną z zasad jakich trzeba przestrzegać przy kontaktach z Hobday'em jest daleko posunięta ostrożność przy braniu do ręki rzeczy, które on wcześniej posiadał. Zdarzały się przypadki, że zupełnie niewinny z pozoru przedmiot okazywał się być dowodem w jakiejś sprawie, a widniejące na nim ślady linii papilarnych automatycznie awansowały ich właściciela do grona podejrzanych. Dlatego teraz trzymałem ręce przy sobie i rozważałem pomysł wzięcia Harlanda za ubranie i wykopania go z hukiem na korytarz. Nie zrobiłem tego po części z obawy, że może wrócić oknem, a drugim powodem było to, że zrobiłem błąd i spojrzałem na kartkę. Była to fotokopia kwadratowej, prawdopodobnie metalowej plakiety, przypominająca trochę tablice znamionowe montowane na naszych stacyjnych hydroturbinach. W rogu ciekłokrystaliczne cyferki układały się w datę sprzed mniej więcej półtora roku, ale to co zostało sfotografowane było na pewno dużo starsze. Nie potrafiłem przeczytać tekstu, ale wiedziałem jak nazywa się taki alfabet. I wiedziałem też, że cyrylicy przestano używać jakieś dwieście pięćdziesiąt lat temu.
    - Przykro mi, Hobday. Nie wróżę ci szybkiego wzbogacenia się. Wygląda na to, że ukradłeś armii jakiś cholerny zabytek, który właśnie wysyłała do muzeum.
    Przez dłuższą chwilę przetrawiał tę wiadomość, patrząc na mnie nieruchomym, rybim wzrokiem.
    - Pieprzysz - stwierdził wreszcie. - Nie wysyłali by tego do Limerick.
    - Wiem, że wykazuję nadmierny optymizm zakładając, że umiesz w ogóle czytać, ale rozumiesz coś z tego świstka? - podniosłem kartkę. Oczywiście trzymając ją końcami palców za róg. - To jakiś archaiczny język, jeszcze sprzed Unilangu. Nie załączyli nawet oryginału, tylko odbitkę. Oryginał pewnie rozpadł by się ze starości.
    Hobday tylko zamrugał parę razy, nadal gapiąc się na mnie tępo.
    - A poza tym - wytoczyłem mój ostatni argument - Limerick to nie tylko poligon, ale i magazyny. Pewnie skacowany sierżant wiózł ze sobą rozkaz złożenia w nich tej skamieliny.
    W miarę jak mówiłem Harland Hobday przechodził jakąś niepokojącą metamorfozę. Stracił bezmyślny wyraz twarzy, a jego mina zamiast rzednąć stawała się coraz bardziej podejrzanie zadowolona. Kiedy skończyłem uśmiech na jego facjacie przywodził na myśl Sirocco, największy księżyc Ross 128, w pełni.
    - To pewnie prototyp jakiejś starej broni, który wojsko chce wypróbować. Ciekawe ile to jest warte? - nerwowo podniósł do oczu załącznik do ładunku.
    Opadły mi ręce. Dobroci łaskawa, to maniak, pomyślałem. Odszajbiło facetowi zupełnie.
    - Hobday, cokolwiek to jest, ja ci nie pomogę. Masz wyjść z tego pomieszczenia w przeciągu dwudziestu sekund, a gdyby ktoś pytał, ja cię nawet nie widziałem, nie słyszałem, a już na pewno nie rozmawiałem o żadnych interesach.
    - Dostaniesz dwadzieścia pięć procent zysku...
    - Won - powiedziałem uprzejmie, odkładając pipetę i biorąc od ręki ciężki laboratoryjny statyw.
    - No to jedną trzecią...
    Podniosłem się z miejsca, ważąc w dłoni metalowy pręt. Nie mam sylwetki kulturysty, ale ze wzrostem sześciu stóp i trzech cali potrafię wyglądać nieprzyjemnie. Hobday otworzył usta, ale na widok mojej twarzy zamilkł i zrejterował na korytarz. Odstawiłem statyw na miejsce, jak się okazało za wcześnie, bo Hobday wystawił głowę zza futryny.
    - Zastanów się Coreder, to na prawdę może być warte...
    Odwróciłem się gwałtownie, ale zanim zdążyłem zrobić te kilka kroków dzielące mnie od wejścia, Hobday odskoczył i znikł za zakrętem korytarza. Zakląłem półgłosem, starannie zamknąłem drzwi do laboratorium, po czym usiadłem przy stole i wróciłem do przerwanej pracy. Zanim dopełniłem brakujące miejsca w palecie, zapomniałem o całej rozmowie.
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 14-02-2001
Copyright (c) 1998 Marcin Jankowski