Marcin Jankowski

Przyjaciel dobrego

Jeśli siadasz przy tym stole, zważ że światło nienajlepsze,
a partnerzy w każdym razie przypadkowi.
Popraw pludry nim usiądziesz i pod boki się podeprzyj,
bo pewności siebie brak nowicjuszowi.
Kart nie sprawdzaj - znakowane, ale nie daj znać, że wiesz to
bo obrażą się i wstaną od stolika.
Przegrasz tak czy owak, chyba że oszukasz, ale zresztą
Nie po kartach się poznaje przeciwnika.
J. Kaczmarski "Szulerzy"

    Gorąco.
    Gorąco i duszno.
    Pod sklepieniem drzew powietrze jest nieruchome i ciężkie. Ukośne smugi słonecznego blasku tną zielony półmrok na mozaikę świateł i cieni, rysując na ziemi powolny, ruchomy deseń upływającego czasu.
    Siedzę ukryty pomiędzy pokancerowanymi wiatrem i deszczem wapiennymi skałkami i czuję jak koszula oblepia mi plecy, a krople gryzącej, słonej wilgoci spływają w kąciki oczu.
    Czekam.
    Pas wysokich, żółtych traw na granicy drzew zafalował jak poruszony wiatrem, ale rozgrzane powietrze nawet nie drgnęło. To może być coś, co da się upolować. Nałożyłem strzałę na cięciwę łuku.
    Z kępy źdźbeł wysunęła się niewielka głowa, obdarzona parą wyłupiastych ciemnych oczek. Ślepia mrugnęły kilka razy, lustrując polankę, po czym zwierzę zniknęło na powrót w ścianie spłowiałej zieleni. Uśmiechnąłem się lekko. Jager złapał takiego sześcionogiego "kota" we wnyki. Twierdził, że jest jadalny. Czyli mamy potencjalny obiad.
    Sześcionóg wygramolił się z trawy i stanął słupka, obserwując rozsypane na ziemi bladożółte kulki owoców i węsząc. Cwaniak, pomyślałem. Widzi żarcie, ale jest ostrożny.
    Zwierzę opadło na swoje sześć łap i potruchtało w moją stronę. Ostrożnie napiąłem łuk, czując jak wyszlifowany z ceramicznego okrucha grot prawie parzy zaciśniętą na broni dłoń.
    Cholerny upał.
    Zwierzak minął wbity w ziemię kij oznaczający odległość, którą wystrzelone strzały przelatywały w miarę prosto. Odczekałem jeszcze sekundę, aż wejdzie w plamę światła i zwolniłem cięciwę.
    Trafiony "kot" podskoczył, wywinął niezgrabne salto i miękko pacnął w ściółkę. Pogratulowałem sobie celnego strzału i wyskoczyłem z kryjówki - dwa dni temu postrzelona ofiara szamocąc się złamała jedną z trudem wykonanych strzał.
    Tym razem jednak "pazury Tsur" nie były potrzebne. Zwierzę zdechło prawie natychmiast z przeciętym grotem kręgosłupem.
    - Chciałeś zjeść, a teraz ciebie zjedzą. Takie życie. - powiedziałem wyciągając drzewce z grzbietu pokrytego krótkim jak u kreta futrem burego koloru. Zachodzące już białawą błoną czarne oczy patrzyły na mnie nieruchomo. Odwróciłem głowę. Głupi, bezsensowny gest u kogoś, kto zabijał na arenie, w walce twarzą w twarz, ale nigdy nie zdołałem się go pozbyć. Może gdybym zdołał nie musiałbym teraz polować sposobami neandertalczyka w lesie obcej planety.
    No właśnie. Planeta. Hitalia - niedoszły raj, który miał być zasiedlony przez potępieńców. Nowy Świat! Nowe możliwości! Wolność! Telepatia!
    I wyczołgiwanie się na kolanach z pogruchotanego wraku. Palenie trupów na stosach. Zimno i głód. Noce na gołej ziemi, obok rannych i umierających, z którymi telepatycznie WSPÓŁCZUJESZ. Pełny przegląd tego co wydała cywilizacja: buntownicy, złodzieje, mordercy, fanatycy, hackerzy, żołnierze, faszyści, anarchiści, inkwizytorzy, bojownicy o wolność waszą i naszą, narkomani i cwaniacy. Którzy oczywiście zaczęli od wznoszenia jedynie słusznych sztandarów i ideologii i brania się za łby. Sartre mówił, że "piekło to inni". Piekło to my - wystarczy dać nam trochę czasu.
    Potrząsnąłem głową, żeby odpędzić takie myśli. Niezależnie od tego jaki rodzaj świata przypadł mi w udziale, będę się musiał starać w nim przeżyć. Ekologia uczy - przeżywa najlepiej przystosowany; muszę się przystosować.
    Podniosłem upolowanego "kota" z ziemi. Dość, pomyślałem. Mam żywności na dwa dni. Starczy tego polowania.
    Za skałkami leżały moje wcześniejsze trofea : "skalna świnka", dwie złowione na płyciźnie strumienia ryby i garść kłosów hitaliańskiej "kaszy", przypominającej Cerealia betelina hodowaną na federacyjnych plantacjach. Obok na zrolowanej kurtce tkwił sfatygowany i podrapany plastikowy bidon. Podniosłem go i pociągnąłem łyk, krzywiąc się jednocześnie. Woda nagrzała się w upale i nabrała obrzydliwego mdło-żelazistego smaku.
    - Paskudztwo - stwierdziłem specjalnie głośno, ocierając jednocześnie usta. W ciszy tego lasu było coś niesamowitego - nie mogłem pozbyć się uczucia, że coś mnie w skupieniu, bacznie obserwuje. - Muszę iść bardziej na wschód, znaleźć jakiś strumień, który nie przepływa przez bagna.
    Odchodząc obejrzałem się jeszcze. To było dobre miejsce, przez trzy dni pod rząd zawsze zdobywałem tu coś do jedzenia. Niestety, zwierzęta także się uczą. Dzisiaj pół dnia dało jednego małego "sześciokota", jutro mogłoby nie być już żadnego. Jestem.... byłem hydroponikiem, pół mojego życia spędziłem nad jadalną albo użytkową florą, ale ekosystemu Hitalii dopiero się uczyłem i jeszcze wiele czasu upłynie, zanim nauczę się z niego korzystać. Kto wie, czy w ogóle to kiedykolwiek nastąpi. Nie mam odczynników, komputera, analizatorów chemicznych i spektrofotometrycznych, wirówek, ekstraktorów ani nawet zwykłego zestawu polowego. W Cambel's Claim pracowałem otoczony górami sprzętu, tu do dyspozycji miałem tylko własną pamięć, a z urządzeń pozostała mi tylko gladiatorska pamiątka - ostrza wszczepione w prawą dłoń. Na tej planecie był sprzęt - w ładowniach "Fenixa", ale wydobycie go nie wyglądało na prawdopodobne. Nasz środek transportu wywalił solidną dziurę w skorupie planety i teraz znajdował się jakieś sto jardów pod jej powierzchnią. Zresztą żeby mieć szansę wykorzystania sprzętu, najpierw musiałbym wrócić do obozu, a tę ewentualność przestałem rozważać już jakiś czas temu. Pomagałem ile mogłem, czas zadbać o siebie. Koloniści poradzą sobie beze mnie.
    Wyszedłem na skraj lasu. Gorące, żółte słońce Hitalii minęło niedawno zenit i nad sawanną tańczyło rozgrzane powietrze, zniekształcając krajobraz. Osłaniając oczy od blasku popatrzyłem ponad lasem. Wąska, pokręcona smużka dymu wykwitała ponad drzewa. Nowy obóz. Z miejsca, w którym stałem nie było widać wraku, zasłoniętego podwójnym, wapiennym szczytem Małpiej Czaszki. Śladem po katastrofie był tylko szeroki pas zwęglonych drzew, popiołu i rozmaitych śmieci ciągnący się jak piekielna droga przez płaskowyż leżący pode mną. Pożar zgasł już kilka dobrych dni temu, a w powietrzu wciąż unosił się mdły, duszący smród spalenizny. Teraz nie był szczególnie mocny, ale wieczorem, kiedy ustanie wiatr, a nagrzana po całym dniu ziemia zacznie stygnąć na równinie nie będzie czym oddychać. To nie tylko fetor ze spalonych "wybuchowych drzew". Bóg jeden wie, ile zwierząt nie zdołało uciec z pożaru. Chociaż z drugiej strony na przyszły rok - o ile ten hitaliański rok ma jakieś pory - trawa będzie tu wyjątkowo gęsta i bujna, doskonała jako teren łowiecki. Warto o tym pamiętać. O ile oczywiście dożyje przyszłego roku...
    Rozpalone jak piec muflowy słońce parzyło twarz i ramiona . Poprawiłem przewieszoną przez ramię płachtę ze zdobyczą i popatrzyłem jeszcze raz w kierunku obozu.
    - Farewell, Kaktus - mruknąłem. - Jak to stoi w Księdze Koheleta, " jest czas brania i tracenia, czas posiadania i czas na odrzucenie ". Tak samo przyszedł czas na pożegnanie.
    Początkowo szedłem, próbując wybierać jak najkrótszą drogę, na przełaj przez las, ale w miarę posuwania się na wschód pomiędzy drzewami pojawiało się coraz więcej rozłożystych, niskich krzewów o twardych jak kamień pędach, na domiar złego usianych kolcami. Ciernie łapały mnie za ubranie i drapały po rękach, a złamane brudziły lepkim, mażącym się sokiem, do którego kleiły się kawałki kory, trawy, suchych liści i dziesiątki innych nierozpoznawalnych strzępów. Próbowałem łamać krzaki przy pomocy kija, ale ten tylko wiązł w kolczastych gałęziach. Po jakiś dwóch godzinach marszu stwierdziłem, że zbaczam coraz bardziej ku północy, w kierunku bagien i moczarów, a jednocześnie wyglądam jakbym wytarzał się w ściółce. Zatrzymałem się na chwilę. Przez bagna nie znałem żadnego przejścia, a nawet jeśli takie istnieje, pewnie nie znajdę go przed zmrokiem. Z drugiej strony nocowanie samotnie w lesie zupełnie mi się nie uśmiechało. Prawda, był cichy, ale nie znaczyło to, że jest wymarły. W czasie przedzierania się przez chaszcze parę razy słyszałem jak coś chrupiąc suchymi patykami znika głębiej w gęstwinie i czułem telepatycznie obecność czegoś żywego. Skoro między drzewa zaglądały stworzenia w rodzaju "sześciokota", to na pewno były też i takie, które "sześciokotami" się żywiły. Pamiętałem jeszcze moje pierwsze spotkanie z dużym okazem hitaliańskiej fauny i chociaż okazał się on roślinożercą, to drugi raz mogę mieć mniej szczęścia.
    Odruchowo spojrzałem na przegub, ale jedyną pamiątką po zegarku był tylko pasek jaśniejszej, nieopalonej skóry. Mojego Citizena ukradł ktoś pierwszej nocy po lądowaniu, zapewne nie wiedząc, że czasomierz nie zniósł katastrofy i przestał chodzić. Zdumiewające jak przewrotne poczucie humoru może mieć czasami ślepy przypadek. Podniosłem głowę w górę, próbując ustalić położenie słońca pomiędzy powyginanymi konarami drzew. Pasma przeświecającego z góry światła nabrały pomarańczowego odcienia, barwiąc matowym złotem chmurki wzbitego przeze mnie kurzu. Idzie wieczór, pomyślałem, opierając się o stojące obok mnie drzewo. Co dalej?.
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 22-01-2001
Copyright (c) 1998 Marcin Jankowski