Michał Studniarek

Trzecie koło


    Dizzer z głuchym mlaśnięciem wylądował w błotnistym gruncie.
    - O kurwa jego w dupę kopana mać! - zawył Dan Delaurante, kapral odpowiedzialny za park maszynowy bazy.
    - Co to było, mina? - zapytałem, zdejmując z głowy hełm, wbity siłą wstrząsu na oczy.
    - Gorzej - warknął kierowca, wyplątując się z poduszki powietrznej. - Zdechł chip układu napędowego.
    - Zielony dwa, co się dzieje? Odpowiedzcie! - zatrzeszczało w komie. Sądząc po szumach, nasza eskorta właśnie zataczała koło.
    - Zdechł chip. - Oznajmiłem, licząc językiem zęby. Były wszystkie.
    - O rrrwana... Nie macie zapasowego na pace?
    Przejrzeliśmy listę ładunku, dla pewności wywróciliśmy wszystko do góry nogami. Nic.
    - Wezwiemy pomoc. - Zaofiarował się szef eskorty, gdy Delaurante odrzucił ostatnie pudło.
    - Diabła tam... pojedziemy na ręcznym sterowaniu. Mam nadzieję, że jeszcze nie zapomniałeś, jak to się robi? - Szef mechaników spojrzał pytająco na kierowcę. Byłem pewny, że gdy usłyszy odpowiedź przeczącą, rozedrze żołnierza na sztuki, a potem sam usiądzie za kółkiem.
    - Umieć, umiem. Ale nie ruszę, dopóki nie wyciągniemy tej puszki z błota. Nie wiem, jak to zrobimy bez sprzętu.
    - Drągami. Wystarczy prawo dźwigni - rzucił dowódca eskorty, który przez brak pieniędzy na czesne musiał pożegnać się z ukochaną fizyką. - Potrzebne będą żerdzie o długości... - Wyciągnął kalkulator i zaczął coś wyliczać.
    Nie wahałem się ani chwili. To wszystko było dla mnie znakiem.
    - Ja pójdę - oznajmiłem. Zarzuciłem plecak, wziąłem broń i pomknąłem w las.
    - Skrzydlaty, poczekaj! - Usłyszałem jeszcze za sobą. - Co najmniej pięć metrów!
    Nie słuchałem go.
    Śniło mi się kiedyś, że moją drużynę oraz chłopców Tichiona wysłano do patrolowania dużego obszaru leśnego, leżącego przy drodze do Tagah. Mieliśmy szukać tam śladów aktywności tutejszych wojsk. Transportery dowiozły nas na miejsce, potem przez długi czas niczym gromada widm snuliśmy się po lesie w pełnej gotowości, nie trafiając na żaden ślad. Czerwone światełka laserowych celowników świeciły jak oczy dzikich zwierząt. Trudno uwierzyć, ale to miejsce pozostało nietknięte przez wojnę. Las był stary; brodziliśmy po kostki w liściach, które opadły z wiekowych konarów. Od czasu do czasu kwilił gdzieś ptak. Na Van Tagahor od dawna nie słyszało się ich głosów.
    Nie wiem, jak znalazłem się sam w gigantycznym parowie. Stałem przed czerniejącym w zboczu otworem i wiedziałem, że muszę tam wejść. Po to zostałem ściągnięty. Ostrożnie zanurzyłem się w ciemność. Tunel był zadziwiająco szeroki; nie przypuszczałem, że mogą się tam znajdować takie labirynty.
    Nagle wkroczyłem do niewielkiej jaskini. To był cel mojej wędrówki. Wiedziałem, że mam tu coś znaleźć. Powoli, macając rękami, ruszyłem wzdłuż ściany. I wtedy się obudziłem.
    Przez długi czas traktowałem majak jako dziwny sen. Nic nowego - miewam je bardzo często. Jednak gdy jechaliśmy do Tagah, by zawieźć kilka dokumentów i odebrać części zamienne, ze zdumieniem rozpoznałem miejsce, z którego w moim śnie wyruszyliśmy na patrol. Od tego momentu nie miałem spokoju. Coś nie zostało dopełnione. Wciąż stawała mi przed oczami wizja majaczących w półmroku konturów jaskini. Musiałem to zrobić.
    W końcu zdecydowałem się na krótką wycieczkę. Dla spokoju sumienia, bo przecież nic się nie wydarzy, prawda? Połażę trochę po lesie i wrócę. Nie obawiałem się tutejszych żołnierzy czy najemników; od dawna nie notowano żadnych śladów ich aktywności w tej okolicy. Nie wiedziałem nawet, w jaki sposób odnaleźć grotę, ani w którą stronę iść: zdałem się na instynkt i zapamiętane fragmenty sennej mary.
    Tak, to na pewno było miejsce z mojego snu. Wszystko się zgadzało, nawet ptaki śpiewały. Słyszałem je po raz pierwszy od chwili lądowania na tej planecie. Z rosnącą nadzieją posuwałem się naprzód. Nie wiedziałem, gdzie idę, ale czułem, że podążam w dobrą stronę. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, gdy ujrzałem pagórki.
    Jednak w tym miejscu szczęście mnie opuściło. Długo krążyłem wśród wzniesień usiłując obrać kierunek dalszego marszu; po jakimś czasie rezygnowałem i wracałem do punktu wyjścia. Od euforii przechodziłem do coraz większej irytacji. Byłem zły na siebie za idiotyczny pomysł. Pogoń za snem... Eh, Andrew, czyś ty się niczego nie nauczył? Jak sądzisz, co cię może czekać w tej jaskini - o ile w ogóle ją znajdziesz?
    Nie wiem. Ale próbować trzeba.
    Próbować, akurat! Powiem ci, co tam będzie: pająki, a może wakak, rozwścieczony, że mu włazisz do nory.
    - No dobra - oznajmiłem gniewnie drzewom - Jeśli mam iść dalej, to niech mnie teraz prowadzi ten, kto chciał mego przybycia! Którędy iść? No?!
    Nie wiem, jak długo tak stałem, czekając na odpowiedź - nie wiadomo od kogo. Słyszałem tylko skrzypienie gałęzi drzew i szum nie opadłych liści. Rozzłoszczony, ruszyłem naprzód wąskim grzbietem pomiędzy dwoma parowami. Co chwila zapadałem się w małe, ale głębokie dołki. Cholera, skąd one się tu wzięły? Kiedy wyciągałem nogę z kolejnej pułapki, zrobiłem o jeden ruch za dużo. To wystarczyło, abym z łoskotem zaczął się staczać do parowu.

*

    Nadszedł czas na rzecz najważniejszą: na Improwizację. Publika już wiedziała, bo szybko się uciszyła, czekając, co nastąpi.
    Wokalista popatrzył na Grega, barman uruchomił ukryty pod barem nagrywacz. Umówiliśmy się z nim, że będzie zapisywał wszystkie nasze Improwizacje. Potem spisywaliśmy co lepsze teksty. Chcieliśmy zrobić z tego osobną piosenkę na kolejną płytę.
    Najpierw Kalkis popukał trochę w werbelek, potem ja zacząłem dorzucać swoje trzy grosze w równie prostym jednostajnym rytmie. Uderzenia składały się w jedno słowo: im-prowizacja, im-prowizacja, im-prowizacja...
    Wrzasnęła gitara i ruszyliśmy. Cały urok zabawy polegał na tym, że każdy z nas podrzucał do mikrofonu jedno słowo, które przyszło mu akurat do głowy. Jeszcze nigdy się nie powtórzyliśmy. Muzyka była zawsze taka sama: chodziło o to, by nie przeszkadzała nam w skokach i poddawaniu kolejnych słów. To one były najważniejsze.
    
Sentencja
to
jest
miarka
bieli
na
ogniu
tańcząca
prawda
ślepa
waga
towarowa

    
    A potem refren. I solówka ćwierkająca szybkimi uderzeniami na najniższych progach. Headbanging, skoki, marsz przez całą estradę w tą i z powrotem. Stroboskop zamienił wszystko w serię czarnobiałych stopklatek. Taaak. Kręć się, kompakcie, kręć. Jeszcze się możesz przydać.
    Ostatnie nuty zagraliśmy tak, jakbyśmy chcieli pozrywać struny. Ludzie ryczeli, gwizdali, klaskali. Prawidłowo.
    Melkow ogłosił przerwę, wreszcie mogliśmy trochę odetchnąć. Wyłączyliśmy instrumenty, Greg uruchomił dysk z ostatnimi przebojami. Chłopcy ruszyli do stojącego w niewielkiej niszy stolika, a ja podreptałem w stronę baru. Ze szklanką w ręku zacząłem przeciskać się przez tłum. Nie było to łatwe; dzisiaj w klubie panował nadzwyczajny ścisk. Co chwila ktoś klepał mnie po plecach, szarpał za rękaw albo usiłował zaciągnąć do swoich kumpli. Szczerzyłem zęby i rzucałem zdawkowe odpowiedzi. Po każdym występie chciałem zaszyć się gdzieś w ciszy i spokoju. Ten wieczór należał do bardzo męczących.
    - Aniele boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój...
    Stanąłem jak wryty. Modlitwa po tagarsku tutaj? Kalia? Ale... jak?
    - Co powiedziałaś?!
    - A nie mówiłam, że będą dobrze grać?! - wrzasnęła do przyjaciółki dziewczyna o krótko obciętych, farbowanych włosach. Próba przekrzyczenia solówki w wykonaniu Kalai Ko była z góry skazana na niepowodzenie.
    - Popatrz! To jeden z nich! - usłyszałem z boku. Czym prędzej dałem nura w tłum, ku zbawczej niszy.
    Wreszcie udało mi się dotrzeć do stolika. Opadłem na wyściełany piankową gąbką krzesłofotel. Wyobraźnia robi czasem dziwne sztuczki... Odpędziłem od siebie natrętną wizję leżanki psychoanalityka. Już to przechodziłem i nie mam ochoty na więcej.
    Kalia się śmiała. Powoli, z bijącym sercem, zwróciłem oczy w tamtym kierunku.
    Czerwonowłosa chichotała się z czegoś do rozpuku. Ledwo stała na nogach, rozchlapywała zawartość wysokiej szklanki. Przefarbowana na czarno przyjaciółka szepnęła jej coś do ucha, po czym obie ruszyły w stronę drzwi. Przy wyjściu minęły faceta w czarnej, zdobionej ruchomymi obrazkami kurtce.
    Oszołomiony odprowadziłem je wzrokiem. Jak mogłem tak się pomylić? Czemu przypomniała mi się akurat teraz? Coraz bardziej pragnąłem zaszyć się w ciemnym kącie. Chciałem spokoju.
    - Hej, Idril, wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha - krzyknął Logan, wychodząc z gęstego tłumu. Za nim szły dwie dziewoje w modnych skórach ozdobionych dużą ilością ćwieków i łańcuchów - Poznajcie się, to jest Sammy, a to Kriss...
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 14-02-2001
Copyright (c) 2000 Michał Studniarek