Stanislaw Witold Czarnecki

Każdy człowiek


    "Istota, która przez całe życie tworzyła pewne określone wyobrażenie swojej osoby, zginie raczej, niż stanie się antytezą swojego wyobrażenia" 1 - przeczytał mały Hideo i nie zrozumiał.
    Hideo biegł. A raczej: "Hideo był tym który biegnie". I była to zasadnicza różnica. Można napinać łuk shige-to-yumi samymi dłońmi i oddechem, można słysząc dźwięk odległego dzwonu być dzwonem, sobą, dźwiękiem i całym wszechświatem, można siedząc w shikan-taza 2 być tym który siedzi, ale można też biec i być tym który biegnie.
    Hideo nie poświęcał najmniejszej myśli otaczającym go stworzeniom, niezależnie od tego czy były rojem ścierwojadów o trzech parach skrzydełek i fasetkowatych oczach, jadowitymi, zimnokrwistymi stonogami zwiniętymi spiralnie na kamieniach czy stadem drapieżnych, absurdalnie jednookich stworów, które nie dalej niż o pół mili od niego kończyły właśnie z niezłym skutkiem polowanie na arbuzowate nibygryzonie.
    Nic a nic nie obchodziły go zeschnięte skorupy błota, pękające pod jego stopami z cichym trzaskiem na drobne odłamki i pył. Nie dbał o powalone, sczerniałe pniaki, głazy które przeskakiwał, ani o niedopalone stosy kolczastych gałęzi, które przezornie omijał z daleka.
    Hideo nie myślał o ziemi, niebie, powietrzu i zwierzętach. Nie myślał o swoich stopach okrytych wojskowymi butami z mikrofazowego kompozytu, o swoim szczupłym ciele pokrytym potem, który nie nadążał przenikać przez oddychający materiał dresu, o wakizaschi wetkniętym za parciany pas podwójnie obejmujący jego biodra, ani o tytanowej bransolecie na prawym nadgarstku, w której laserowy żyroskop rejestrował i przesyłał do pamięci liczbę kroków i każdą zmianę kierunku. Nie myślał o biegu. Po prostu był - tym który biegnie. Jego stopy lekko i pewnie dotykały gruntu, omijając szczeliny, ostre kamyki, odłamki cierni i żywe stworzenia. Jakby przypadkiem i niechcący co chwila lekko zmieniał kierunek biegu, zadziwiająco płynnie omijał wszelkie niebezpieczeństwa i przeszkody. Po najkrótszej i równocześnie najbezpieczniejszej trasie przemieszczał się nieustannie w stronę lasu, za którym w wielkiej odległości błękitniały szczyty gór. Coraz dalej i dalej... Od czego?
    Jeśli ojciec Hideo, nieżyjący od lat Sozo Hideoshi jakimś sposobem patrzyłby na niego z Niebios, które być może są wszędzie, niezależnie od koloru nieba, tym samym miejscem, to widok biegnącego syna napełniłby jego duszę szczęściem. Oto miałby przed oczyma najlepszy dowód, że jego pierworodny pojął najważniejszą lekcję, stał się Mistrzem i godnym następcą ojca. Ale O'sensei Kenzo Awa z pewnością poznałby prawdę. Zauważyłby rysę na krysztale, wzór ułożony z kamyków w ogrodzie umysłu Hideo. Jeśli w Niebiosach zmarli są takimi, jacy byli za życia, to Sensei Awa zapłakałby nad klęską swojego najlepszego, najbardziej ukochanego ucznia. Nikt by jednak o tym nie wiedział, bo ze wszystkich ludzi, jacy kiedykolwiek żyli, tylko Hideo potrafił poznać, kiedy Wielki Mistrz Kenzo Awa płacze.
    Idź Hideo - powiedział stojący za jego plecami ojciec delikatnie go popychając. Hideo miał siedem lat i bardzo się bał, ale natychmiast, choć powolnym, ostrożnym krokiem ruszył w głąb ciemnego korytarza. W tym wieku chłopcy są zazwyczaj fizycznie podobni do podrastających psiaków, które nie zdążyły jeszcze zgubić szczenięcego sadełka i często padają na nos, gdy próbują pogonić za jakąś szczególnie dokuczliwą muchą. Szczupłe ciałko Hideo, okryte luźnym, matowo czarnym strojem, wywołałoby szok i przerażenie u większości pediatrów. Chłopiec od dnia narodzin poddawany był subtelnemu, precyzyjnemu szkoleniu, które obejmowało dietę, rodzaj podstawianych mu zabawek i zabaw w które bawił się z licznymi opiekunami, a nawet tekst i melodię kołysanek śpiewanych mu przez matkę, kształt pieluch które mu zakładała i pozycję w której spał, nieustannie korygowaną przez ojca, spędzającego przy jego kołysce długie godziny. To był długo oczekiwany syn - następca. Jego duma, jego nadzieja, jego ... Czasem, w nocy, kiedy chłopiec spał głęboko, Sozo wyciągał dłoń i delikatnie głaskał czarne włosy swojego ukochanego Hideo. Tego nie przewidywała metoda wychowania dzieci, udoskonalana w rodzie Hideoshi przez ponad dwadzieścia pokoleń. "Kocham cię synku" myślał wtedy Sozo.
    Siedmioletni Hideo był w stanie świadomie napiąć i rozluźnić każdy mięsień swojego ciała. Potrafił biec po natłuszczonej kładce szerokości jego dwóch palców, uchylić się przed piłką rzuconą niespodziewanie z odległości czterech metrów, czy też strącić kamieniem gołębia w locie. Bezgłośnie stąpał po grubym żwirze i gasił płomień świecy ciosem ręki lub nogi. Wchodząc w ciemny korytarz wiedział, że idzie na spotkanie próby, najważniejszej ze wszystkich i bał się, ale strach nie zakłócił ani na chwilę działania wpojonych nawyków. Po kilku bezszelestnych krokach wyszedł z wąskiego kręgu światła rzucanego przez zawieszony pod sufitem lampion i zniknął z oczu swojego ojca. Sozo patrzył w mrok i nasłuchiwał. Z ciemności nie dobiegał go najmniejszy szelest. Wstrzymując oddech odliczał w zapamiętanym tempie kroki syna. Gdy doliczył do piętnastu i nadal nic nie słyszał, pozwolił sobie na ledwie zauważalne westchnięcie ulgi. Początek był pomyślny.
    W tym samym czasie Hideo pomimo absolutnych ciemności zdołał wyczuć przed sobą nagły skręt korytarza i uniknął wpadnięcia na ścianę. Szedł dalej nie mącąc panującej ciszy, płynnie zmieniając tempo kroków, tak jak go tego nauczono, aby jego ruchy stały się mniej przewidywalne. Badał ciemność szukając dźwięków innych niż jego własny oddech i bicie serca, smakując i wciągając w nozdrza powietrze, wystawiając skórę na najlżejsze podmuchy przeciągu. Jego bose stopy zdawały się pieścić podłogę końcami palców zanim zdecydowały się wykonać następny krok. Ale zmysły zawodziły. Nie czuł nic, żadnego smaku, zapachu, prądu powietrza, ciepła lub zimna bijącego od ścian, zmian faktury podłogi. Sam nie wiedział jak to się stało, że bezbłędnie odkrył przed sobą kilka kolejnych załamań korytarza i stopni prowadzących na przemian w górę i w dół. Nie rozumiał też, dlaczego nie miał wątpliwości w którą stronę skręcić, gdy doszedł do pierwszego z trzech rozwidleń. Gdy nareszcie poczuł zmianę powietrza, a chwilę potem, daleko przed sobą zobaczył jasną poświatę, nie poczuł ulgi, lecz wręcz przeciwnie, jej widok napełnił go strachem. Nie zatrzymując się wygrzebał ze szwu bluzy cieniutki zwitek bibułki, który ukrył tam w tajemnicy przed wszystkimi ostatniej nocy. Papierek skrywał długą szpilkę, którą teraz Hideo trzymał skrytą pomiędzy palcem małym a serdecznym lewej dłoni.
    Korytarz kończył się zamkniętymi drzwiami z papieru, za którymi było światło. Zdecydowany na wszystko, czerpiąc siłę z broni którą mocno ściskał między palcami, odsunął drzwi.
    - Witaj. Wejdź proszę. - na środku pokoju, twarzą do drzwi, przed niskim stolikiem zastawionym naczyniami do picia herbaty, siedział na piętach szczupły, odziany na czarno staruszek. Światła dostarczały trzy migoczące płomieniami kaganki, zawieszone na stojaku po prawej stronie stołu. Stary człowiek uśmiechał się zachęcająco.
    - Siadaj i napij się ze mną herbaty - odezwał się znowu, tak przyjaznym tonem, jakby pojawienie się chłopca było dla niego radosną niespodzianką. Hideo rozumiał coraz mniej, a już najmniej rozumiał siebie. Miał tylko siedem lat. Był dzieckiem. Dlaczego uśmiech i przyjazny ton głosu spotęgowały jego strach? Nie umiał sobie na to odpowiedzieć. Nie umiał nawet zadać tego pytania. Czuł tylko śmiertelne zagrożenie ze strony starego człowieka. Podszedł i usiadł. Czekał na atak. Czuł szpilkę ukrytą między palcami i wpatrywał się w dłonie stawiające przed nim czarkę parującego naparu. Teraz. Teraz coś musiało się zdarzyć. Chwila rozciągnęła się poza wszelkie granice, nie było nic poza tą chwilą.
    - Już dobrze. Już po wszystkim - Hideo drgnął zaskoczony zmianą w tonie głosu starca. Spojrzał na jego twarz, małą pomarszczoną, z parą oczu jak czarne guziczki. Była inna, już nie tak wesoła i przyjacielska. I nie tak straszna.
    - Mówię prawdę - kontynuował starzec - twoja próba zakończyła się. Ten, który przyprowadził cię do mnie przez labirynt, to Obserwator. On też ostrzegł cię przed fałszem w moim głosie i spojrzeniu. A ten który kazał ci oszukać wszystkich i przynieść ze sobą rzecz, którą trzymasz w lewej dłoni, to Wojownik, który myśli i sam ustanawia warunki. Tak naprawdę są oni jednym i tym samym, świadomością ninja, która obudziła się w tobie, gdyż jej potrzebowałeś.
    Ja nazywam się Kenzo Awa. Jestem Mistrzem twojego ojca, a od dziś także twoim. Nauczę cię jak sprawić aby świadomość ninja nigdy nie zasypiała. Nauczę cię jak wygrywać. I co to znaczy "wygrywać".




(1) Frank Herbert "Mesjasz Diuny", tłm. Maria Grabska
powrót
(2) shikan-taza jest praktyką, w trakcie której umysł jest intensywnie zajęty samym siedzeniem powrót
(3) Stephen K. Hayes "Ninja. Art of Stealth" powrót
(4) koan - w zen koanem jest sformułowanie wskazujące na ostateczną prawdę, a wyrażone w sposób, który wprawa ucznia w zakłopotanie. Koan nie mogą być rozwiązane na drodze logicznego rozumowania, lecz jedynie dzięki pobudzeniu głębszego poziomu umysłu, poza dyskursywnym intelektem powrót
(5) satori - oświecenie, to jest samourzeczywistnienie, otwarcie oka Umysłu, przebudzenie ku swej Prawdziwej Naturze, a zatem i ku naturze wszelkiego istnienia powrót
(6) rosi - (jap.: dosł. czcigodny, duchowy nauczyciel) zgodnie z tradycją praktyka zen odbywa się pod kierunkiem rosiego, którym może być zarówno człowiek świecki (mężczyzna czy kobieta), jak i mnich lub kapłan powrót
Wszystkie terminy podane w oparciu o: Philip Kapleau "Trzy filary Zen", tłum. Jacek Dobrowolski
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 06-04-2000
Ostatnia modyfikacja: 22-01-2001
Copyright (c) 2000 Stanisław Witold Czarnecki