Andrzej Filipczak

Projekt "Hitalia"

...poprzednia część opowiadania...


*

    - Baza, odezwij się. Baza, tu Orzeł. Odezwij się.
    Radio milczy.
    - Cholerna planeta - wścieka się Kontei. - Straciliśmy czterech ludzi w tej zasadzce. Gdyby nie stalowe hełmy zginęlibyśmy wszyscy. Dobrze, że chociaż snajper wytrzymał... Przecież jeszcze kilka sekund i .... I jeszcze to cholerne radio...
    Znów podnosi fon do ust i ponownie wzywa bazę.
    Cisza.
    - Nie możesz lecieć szybciej - wrzeszczy do pilota. Ten zaciska zęby. Luqaz odwraca wzrok. Nie ma zamiaru teraz prowokować pułkownika.
    - Jesteśmy na miejscu - komunikuje pilot kilkadziesiąt sekund później.
    Copter siada miękko obok wielkiej sylwetki wahadłowca. Kontei nie czeka, aż płozy dotkną ziemi, lecz skacze na trawę.
    - Roddson, Funei, gdzie wy się do diabła podziewacie?!
    Odpowiada mu cisza.
    Lądują kolejne coptery.
    Z wahadłowca nikt nie wychodzi na spotkanie z dowódcą.
    - Morris, Tuskovic, Jacobbs, O!!! Cholera jasna, jest tu kto?
    Krew przy luku pasażerskim. Czyjeś nogi. To O. Martwy. Krew z rozharatanej tętnicy utworzyła abstrakcyjny, purpurowy wzór na ścianie.
    Zakręt. Kolejne zwłoki. To Stopa, mechanik.
    Dalej... Szybciej... Do sterowni...
    Krwawe ślady.
    Jacobbs.
    Kolejny korytarz, kolejny trup.
    Morris.
    Jest.
    Sterownia.
    Funei i Hudson.
    Krew na wszystkich urządzeniach.
    Urządzeniach, które ktoś porozbebeszał tak dokładnie, jak to tylko było możliwe...
    - Kurwa mać!

*

    - Kurwa mać! - pułkownik mruczał pod nosem. Wciąż nie mógł się pogodzić z faktem, że w przeciągu zaledwie pół godziny stracił piętnastu ludzi. To nie mogło się stać. Spojrzał spod oka na mechaników, którzy przylecieli z "Fantastycy drugim wahadłowcem, a teraz próbowali naprawić zniszczoną sterownię pierwszego.
    Ktoś chrząknął za jego plecami. Nie potrzebował się obracać by wiedzieć, kto zanim stoi.
    - O co chodzi, Luqaz? - warknął.
    - Kazał pan żołnierzom pakować sprzęt. Podobno wracamy na orbitę?
    - Owszem. Starczy tej jatki. Nie mam zamiaru ryzykować życia moich chłopców dopóki nie przeanalizujemy tego, co tu się stało....
    Mnich roześmiał się złośliwie.
    - Ucieka pan? Zginęło zaledwie kilkanaście osób z ponad trzystuosobowej załogi, a pan zamierza podkulić ogon pod siebie i uciekać...
    Kontei wypluł trzymane w ustach źdźbło trawy.
    - Niech się pan nie trudzi, Luqaz. Nie dam się wziąć pod włos... Swoją drogą ma pan tupet. Przychodzić tu teraz do mnie... Po tym wszystkim co się stało...
    - Nie rozumiem....
    - Rozumie pan, rozumie... Na jaką cholerę wywiad się mieszał i zmieniał strukturę materiału badawczego, hę? Gdyby nie wy, to zamiast morderców, anarchistów i rozmaitego rodzaju kanalii, mielibyśmy do czynienia z bogobojnymi baranami. Nie byłoby teraz tyle problemu z zamknięciem projektu...
    Mnich milczał. Nie miał zamiaru wyjaśniać niczego.
    - Tak. Kazałem moim ludziom pakować sprzęt. Wracamy na orbitę. Tu nie mogę zapewnić im bezpieczeństwa... Zresztą sam pan widział... Wrócimy, gdy zrozumiem, co właściwie się stało...
    - A jeśli nie? A jeśli pan nie zrozumie?
    Kontei skrzyżował ramiona.
    - To zostawimy to wszystko w cholerę i wrócimy do domu. Widział pan tę włócznię i nóż. Widział pan odciski bosych stóp jednego z napastników, którzy zniszczyli wahadłowiec. To dzikusy. Trzeba ich było zostawić w spokoju. Jeszcze kilka miesięcy i wykończy ich jakaś tutejsza zaraza... I niech mi pan więcej nie pieprzy o zagrożeniu jakie stanowią dla projektu ... Po pierwsze te barany nie mają pojęcia, skąd i dlaczego się tu wzięli, a po drugie, nawet gdyby wiedzieli, to kilkanaście sekund po próbie ponownego nawiązania kontaktu Zeusy, które zostawiliśmy na orbicie przeniosły by ich do Krainy Wiecznych Łowów... Nie wiem, po co właściwie tu lecieliśmy. Satelity mogliśmy wysłać automatycznie... To wszystko przez to, że wywiad wciąż się wtrąca... Umiecie robić sobie drogie wycieczki, szczególnie gdy płaci ktoś inny. Ale to się skończy... Już niedługo...
    Mnich ziewnął.
    - Skończył pan z tymi groźbami, pułkowniku? To dobrze. Musimy omówić ważniejszą sprawę. Nie może pan wrócić na orbitę....
    - Co? Pan mi próbuje rozkazywać?
    - Sugerować, drogi pułkowniku, zaledwie sugerować. Trzeba tu zostać, znaleźć kolonistów i wydusić jak pluskwy. Wiem, że są gdzieś w górach...
    Kontei roześmiał się.
    - W górach? Pięknie. Gdzieś w górach. Ale gdzie? Wie pan, ile czasu zajmie przeszukanie wszystkich możliwych miejsc? Tu coptery nie przydadzą się na wiele.... A ilu ludzi stracę? Czy pan o tym pomyślał? Czy pan w ogóle myśli?
    - A broń biologiczna? Tu nie straci pan swoich cennych ludzi. Wystrzeli pan ładunki i wróci do swojego domu....
    - Tobie chyba odbiło, Luqaz. Broń biologiczna? A konwencja Tannenberdzka? A jeśli tutejsze wirusy zmutują się i staną śmiertelne dla ludzi? Zamykamy projekt, a nie całą planetę. Myśli pan, że mi jest łatwo? Że nie chciałbym pomścić swoich chłopców? - Nagle pułkownik przyjrzał się uważniej rozmówcy - O co ci właściwie chodzi, Luqaz? Chcesz krwi? A może coś innego? Ale dosyć... Załatwiaj swoje brudne interesy, ale własnymi rękoma.
    Mnich spojrzał mu prosto w oczy.
    - Zostanie pan tu!
    Stalowe źrenice patrzyły spokojnie.
    - Wolne żarty.
    - Zostajesz!
    Kontei uśmiechnął się. Nie mógł się oprzeć uczuciu satysfakcji...
    - Nawet nie próbuj, Luqaz. Nie wysilaj się. No co tak wytrzeszczasz te zielone oczęta? Sekret "buntowników" z Wenus nie zginął wraz z nimi... Chyba zapomniałeś, że wojsko również ma wywiad. Możesz się więc nie trudzić. Przeszedłem odpowiednią kurację. Moi ludzie też...
    Mnich niespodziewanie błysnął zębami.
    - Ależ co pan, pułkowniku... Ja miałbym pana do czegoś zmuszać? W życiu. Tylko się zastanawiałem, czy jest pan gotowy, by oddać dowództwo...
    - Hę?
    - Proszę. Rozkaz prezydenta. Ależ oczywiście, niech pan każe sprawdzić jego autentyczność... Poczekam. Aha, jeszcze jedno. Oczywiście zostajemy na powierzchni planety...

*

    "To już koniec, Eva. Wiem, że tam jesteś. Gdzie dokładnie - nie wiem. Zresztą, w tej chwili to nieważne... Broń, na której spuście trzymam rękę, zabije wszystko w promieniu dziesiątek kilometrów. Także i ciebie. Chcę ci jednak dać szansę uczynienia ostatniego, szlachetnego czynu. Jeśli się poddasz - uratujesz innych. Jeśli nie - zginiecie wszyscy. Masz czas do świtu...."
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 13-02-2001
Copyright (c) 1999 Andrzej Filipczak