|
Andrzej Filipczak
Projekt "Hitalia"
*
Na wąskiej, skalnej półce stały dwie postacie. Kobieta i mężczyzna. Patrzyli w rozgwieżdżoną przestrzeń. Odległe gwiazdy mrugały wesoło, nic sobie nie robiąc z powagi chwili...
- Przytul mnie.
- Chyba nie masz zamiaru wydać się w jego ręce, Eva.
- Nie mam wyjścia. Zabije wszystkich, jeśli się nie poddam...
- Nie może. Są przecież konwencje zakazujące użycia bio-broni.
Uśmiechnęła się smutno.
- Konwencje... Ty go jeszcze nie znasz. Nie wiesz, do czego jest zdolny...
Zacisnął pięści.
- Cholera, przecież musi być jakieś wyjście. Jeśli to taka kanalia, to dlaczego z tobą pertraktuje, zamiast nas wszystkich od razu pozabijać? Wiesz co? On ciągle nie wie, gdzie jesteśmy. Ale gdy mu się pokażesz, zlokalizuje nas i to dopiero będzie nasz koniec...
- Więc co? Mam siedzieć tu w ukryciu, licząc, że bakterie tu nie dotrą? Dotrą, Kalen. Nie oszukujmy się. Dotrą, prędzej czy później.
- Może blefuje? Może nie ma bio-broni?
- Może... Ale nie możemy ryzykować...
- Cholera jasna, musi być jakieś wyjście, jakiś słaby punkt! Tak dobrze go znasz... Musi być coś...
- Znam go, i co z tego? Byłam z nim na większości akcji, gdy jeszcze działał w terenie. To wariat. Raz się porzygałam, gdy... Czekaj!
- Co? Coś ci się przypomniało?
- Owszem... Ale nie, nie możemy tego zrobić...
- Powiedz...
*
Kilkadziesiąt minut później zimne światło dwu niewielkich księżyców oświetlało inną parę. Kobieta płakała.
- Dlaczego?
- Muszę, Corrina. Zrozum, to nasza jedyna szansa.
- Ale dlaczego ty? Przecież nie jesteś żołnierzem. Do diabła, Flower, przecież ty nawet nie umiesz dobrze strzelać... Niech pójdzie Khorst, Shogun albo Russo....
- Przecież wiesz, że nie o to chodzi....
- A o co? Flower, czy ty nie rozumiesz? Ja...
Przytulił ją do siebie.
- Cicho - szepnął wdychając zapach jej włosów. - Nic nie mów. Nie trzeba słów... Wiesz, nigdy cię nie zapomnę...
Rozpłakała się ponownie.
- Cicho, nie płacz. Tak trzeba. Pamiętasz wyspę? Tę na rzece. Tam będę na ciebie czekał....
*
" Jesteś?"
"Jestem."
"Gdzie?"
"Na wprost wysokiej góry przypominającej koński łeb, na północnym wschodzie."
"Przyślę copter."
"Dobrze, ale muszę zejść niżej. Tutaj nie wyląduje. Poczekaj"
"Poczekam."
Mnich otworzył oczy. Wyraz niechęci na twarzy stojącego żołnierza znikł momentalnie.
- Jesteśmy gotowi, sir - zameldował służbiście.
- Dobrze. Poczekajcie jeszcze trochę. Dam znać, kiedy macie ruszyć.
"Właściwie mogliby ruszyć już teraz, ale jeśli Eva go oszukała... Jeśli nie ma ich w pobliżu Końskiego Łba? Wtedy mógłby utracić resztki poważania, jakie jeszcze miał... Ci ludzie nienawidzili go. Gdyby Kontei oficjalnie nie przekazał mu dowodzenia, żaden z nich nie ruszyłby nawet palcem na jego rozkaz..."
Słońce przygrzewało coraz mocniej. Schował się w cień wysokiego drzewa o śmiesznych, porowatych liściach. Takiego jak to, gdzie urządzono zasadzkę....
- Tylko pamiętajcie - krzyknął. - Gdy już przejmiecie kobietę, ruszacie. Strzelajcie od razu do wszystkiego co się rusza. Nie pozwólcie, by powtórzyło się to, co stało się w zasadzce...
Kiwali głowami, ale widział obojętność w ich oczach. Musiał coś zrobić i to szybko...
"Długo mam jeszcze czekać, rudowłosa?" wrzasnął mentalnie do Evy.
"Cholera, Luqaz, jak chcesz mnie zabić, to od razu skoczę w przepaść, ale jeśli chcesz mieć mnie żywą, to poczekaj."
Czekaj, czekaj. Dobre sobie. Nie mogę czekać za długo, bo żołnierze się nudzą, a znudzone wojsko miewa głupie pomysły...
Słońce grzało coraz mocniej.
Przymknął oczy.
Było tak ciepło.
- Sir. Przepraszam, że przeszkadzam, ale to ważne. Złapano tego człowieka w pobliżu obozu.
W jednej chwili poderwał się na równe nogi.
- Miał to przy sobie - żołnierz podał mu pistolet.
Więc to tak. Wysłali zamachowca, licząc, że go zlikwiduje i w ten sposób ocali kolonistów. Spojrzał na schwytanego. Wysoki, chudy Murzyn pochylał głowę unikając wzroku mnicha. Mimo iż trzymał się prosto, drżenie nóg zdradzało przerażenie.
- No, proszę. Zamachowiec - wycedził powoli. - Ochotnik, który przybył tu, by poświęcić się za innych. Samobójca...
Żołnierze patrzyli na niego. Czekali co zrobi.... Uśmiechnął się. Thanatos okazał się litościwy, skoro dał mu taką okazję. Pamiętał jakie wrażenie zrobiła na jego podwładnych egzekucja skrytobójców, których na niego nasłano, gdy prowadził misję na Ho-Nei. Ten wspaniały pokaz Siły, kiedy skłonił ich do własnoręcznego odstrzelenia sobie głów, nauczył jego podwładnych respektu. Dziś zatriumfuje ponownie...
- Samobójca... - powtórzył z satysfakcją. Ta ruda suka oszukał go, grała na czas, podczas gdy ten głupiec miał go zlikwidować. - Chciałeś mnie zabić?
Murzyn milczał, tylko uważnie obserwował go spode łba. Coś nie dawało Luqazowi spokoju... Gdzieś już widział tę twarz. Tylko gdzie? Zresztą, nieważne...
- Dam ci jeszcze jedną szansę - z nonszalancją rzucił broń zamachowcowi. Pistolet wciąż szybował w powietrzu, gdy zrozumiał swój błąd.
Błysk w oczach Murzyna...
Ten grymas twarzy...
Jedyny ocalały z pogromu na Wenus...
Swego czasu najbardziej poszukiwany człowiek w Federacji...
Flower.
- Nie!!!
Strzał.
Czarna zasłona na oczach.
Boże, jak boli....
Umiera, nie czując jak obok niego pada martwe ciało zamachowca.
Nie czuje już nic...
*
Hitalia, 6 października 2395 roku.
[...] nie ulega wątpliwości, że Luqaz oszalał oddając broń zamachowcowi. Zginął na własne życzenie... Jeśli zaś chodzi o pozostałych kolonistów, to do końca naszego pobytu na Hitalii nie napotkaliśmy już na żaden ślad ich bytności. Luqaz twierdził, że ukryli się oni w górach, ale nic nie potwierdziło tej hipotezy. Dlatego też, w porozumieniu ze Sztabem Generalnym, zarządziłem odwrót z powierzchni planety. Również obserwacje z orbity nie przyniosły rezultatu. Niniejszym postuluję, by w związku z ogromem kosztów jakie przyniósł eksperyment i znikomymi korzyściami, które dzięki niemu osiągnęliśmy, bezzwłocznie zamknąć projekt "Hitalia", a planetę objąć dziesięcioletnim okresem kwarantanny. Dwanaście Zeusów, jakie zostawiamy na orbicie, powinno wystarczyć do nadzoru naturalnego końca projektu.
pułkownik Ernest Kontei
*
Słońce świeciło nieprzerwanie, oblewając ziemię ciepłym żarem. Tego właśnie dnia, na niewielkiej wyspie przy ujściu rzeki, pierwsze kiełki orzeszków salvaco przebiły warstwę ziemi i pojawiły się wśród bujnych już sadzonek kukurydzy i rzepaku.
Krasne, wrzesień - październik 1999 r.
|
 |